poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Związek zawodowy w WWE?

Nie najlepiej dzieje się w szatni WWE. Atmosfera się zagęściła jeszcze bardziej po tym, jak napięcia nie wytrzymał JTG i swoim wpisem na Twiterze otworzył puszkę Pandory.



Były członek teamu Cryme Tyme napisał na Twitterze: "Nikt nie chce się odezwać, wszyscy boją się utraty pracy lub zdjęcia z telewizji". Problem, który poruszył JTG dotyczy całkiem sporej rzeszy mid-card'erów. Potęgująca się frustracja wśród takich wrestlerów jak JTG, Zack Ryder, Santino Marella, Curt Hawkins czy Tyler Reks związana jest z pogarszającymi się warunkami świadczenia pracy. Sprawa jest na tyle poważna, że włodarze WWE postanowili zorganizować na kilka godzin przed poniedziałkowym RAW specjalne zebranie, na którym mają być poruszone trudne tematy. A ich nie brakuje. Kwestia zasadnicza sporu to wynagrodzenie mid - card'erów, czyli wrestlerów i div z drugiego rzędu.

Nie od dziś wiadomo, że życie gwiazdy WWE nie jest łatwe. Specyfika tej federacji wymaga szczególnej dyspozycyjności. Zawodnicy większość czasu spędzają podróżując od stanu do stanu, od kraju do kraju, od kontynentu do kontynentu. Czasu na odpoczynek nie ma za wiele, czasu na układanie sobie życia osobistego również dramatycznie brakuje. Cena jaką za popularność się płaci jest naprawdę duża. Wielu takich obciążeń po prostu nie wytrzymuje. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się wielu, że WWE to John Cena, Randy Orton, CM Punk czy Rey Mysterio to w rzeczywistości każdy członek rosteru WWE musi zostawić swoje zdrowie, żeby machina największej federacji wrestlingowej na świecie kręciła się w najlepsze. Problem rodzi się wtedy, kiedy pojawia się rażąca dysproporcja w dzieleniu zysku. WWE - to nie pierwsze i nie ostatnie przedsiębiorstwo, które wpada w szpony zachłanności.

Swoistą egzemplifikacją tej sytuacji stał się ostatni brazylijski tour. Tak, to ten sam, który zakończył się skandalem z udziałem Y2J. W sumie tournee po Ameryce Płd. zakończyło się sukcesem, jednak na paskach z wypłaty mid-card'erów trudno było coś takiego wywnioskować. Do tej pory ci sami zawodnicy otrzymywali za pracę w trakcie live eventów wynagrodzenie w przedziale od 2 do 4 tys. dolarów. Teraz za wyprawę do kraju kawy otrzymali zaledwie 500 dolarów. Ta rażąca dysproporcja wywołała lawinę frustracji, zważywszy na to, że "midkarderzy" i ci jeszcze gorzej usytuowani w hierarchii WWE muszą sprostać wymaganiom, którymi wrestlerzy tacy jak Cena, Big Show czy Punk nie muszą martwić. Trzeba pamiętać, że "na trasie" (mowa o Stanach Zjednoczonych) drugi i trzeci garnitur gwiazd musi pokryć ze swojej kieszeni wydatki związane z wynajęciem samochodu, hotelu, wyżywieniem itp.

Polskie przysłowie trafnie mówi: "czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal". Niestety "midkarderzy" widzą, że podczas kiedy oni nie są rozpieszczani, agenci i producenci latają prywatnymi samolotami, korzystają z limuzyn. Gwiazdy pierwszego formatu jak: Cena, Big Show czy Punk mają zafundowane przez WWE własne autobusy, którymi przemieszczają się na trasie. Podczas, gdy oni podróżują różnymi środkami lokomocji, najczęściej klasą ekonomiczną. W ich mniemaniu nic nie usprawiedliwia postępowania firmy zarabiającej miliony dolarów, która w ten sposób dokonuje rozwarstwienia wśród swoich pracowników. A przecież to właśnie oni zostawiają na ringu tyle zdrowia, żeby te największe gwiazdy mogły wyraźnie jaśnieć.

Wynagrodzenie za występy w ringu to jedno, ale nie pełna składowa dochodów wrestlera. Do tej części dochodzą wpływy ze sprzedaży wszelkiej maści gadżetów. I tutaj znowu są lepsi i gorsi. Przykładowo John Cena kasuje ok. 40 proc. zysków ze sprzedaży swoich pamiątek, podczas gdy Ryder czy Santino, którzy "sprzedają się" również znakomicie otrzymują ok. 10 proc. zysków. Dodajmy, że obaj prowadzą także popularne show na youtube, z których nie dane im jest czerpać żadnych korzyści finansowych. Nic dziwnego, że frustracja rośnie, a przy tym wydaje ciekawe owoce.

Otóż, nigdy wcześniej tak głośno nie mówiło się o konieczności założenia związku zawodowego w łonie WWE, jeśli sprawy nie ulegną poprawie. Wedle różnych rachub, grono niezadowolonych liczy ok. 20 osób. "Midkarderzy" chcieliby zjednać dla swojej sprawy kogoś z topu, kogoś kto ma mocną pozycję w federacji i mógłby zostać liderem tej grupy. Midkarderzy w swojej masie nie mają zbyt mocnych kart przetargowych. Co innego, gdyby wstawił się za nimi CM Punk czy Rey Mysterio. Póki co, obie strony są zmuszone do delikatnych posunięć. Nikt w WWE nie odważy się teraz na bezkompromisowe posunięcie, bo to mogłoby zaszkodzić kampanii Lindy McMahon. WWE dba, by jej wizerunek "kreatorki miejsc pracy" nie został nadszarpnięty. Zwolnienie Abrahama Washingtona i tak nie przyniosło chluby McMahonom, ale ignorowanie postulatów niezadowolonych mogłoby popsuć dorobek całej kampanii Lindi, praktycznie na ostatnich metrach jej wyścigu o mandat w Kongresie.

p.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz