niedziela, 10 kwietnia 2016

Wrestlemania XXII. Reigns razem z Authority?

Trzydziesta druga odsłona Wrestlemanii za nami. Teksańska masakra piłą mechaniczną nie udała się Dean'owi, ale udała się WWE. Deklarowane ponad 100 tys. widzów w AT&T Stadium w Dallas to absolutny rekord, pokazujący skalę zainteresowania największym eventem wrestlingowym na świecie.



Czy na trybunach hali, w której na co dzień występuje ekipa Dallas Cowboys było faktycznie 101 763 widzów - tego do końca nie wiadomo. Wciąż płyną sprzeczne sygnały. Nie zmienia to jednak faktu, że zainteresowanie Manią było ogromne. I to nie tylko w Teksasie, ale także na całym świecie. Marketingowo, wizerunkowo, ekonomicznie wyszło fantastycznie. Zresztą WWE zdążyło już nas do tego przyzwyczaić. Wrestlemania to jest marka, to jest duma, to są zyski. Nie ma sensu rozpływać się w pochwałach dotyczących organizacji tego wrestlingowego święta, bo to jest poziom kosmiczny (jeśli chodzi o pro-wrestling). Zatem, abstrahując od opakowania zajmijmy się wsadem.

Dwie godziny Kickoff Show + prawie 5 godzin samej gali to prawdziwy maraton. Wrestlemania nam się rozrasta, ale chyba trzeba poszukać jakiś sensownych ram czasowych, żeby utrzymać koncentrację widza i odpowiedni poziom emocji. Trzy walki w programie poprzedzających główną część to sporo. Zaaranżowanie pojedynku o mistrzostwo Stanów Zjednoczonych przy pustych trybunach (widzowie jeszcze nie zdążyli pojawić się na stadionie) trąci brakiem wyobraźni. Kalisto obronił tytuł, ale umówmy się tak duży push dla tego zawodnika to jest jakieś nieporozumienie. Ci, którzy mieli więcej szczęścia mogli zobaczyć walkę reprezentantek Total Divas z B.A.D oraz Blondynkami. Pojedynek kopiuj-wklej, żywo przypominający te z poprzednich lat, z tą różnicą, że skład osobowy nieco się zmienił. To, co mogło się podobać to zakończenie tej walki. Brie Bella nie tylko wysłała piękną dedykację swojemu mężowi, ale sposób, w jaki wykonała 'Yes Lock' zasłużył na wielką owację. To się musiało podobać Danielowi Bryanowi. Ostatni pojedynek uwertury do Wrestlemanii to starcie Dudley Boyz z braćmi Usos. Zwycięstwo synów Rikishiego, którzy - umówmy się - utknęli nieco na mieliźnie WWE nie było jakoś specjalnie przekonywujące, ale też ta walka nie miała w sobie pierwiastka o symbolu WM.

Interkontynentalny 'ladder match' zdecydowanie należy ocenić na plus. Zack Ryder dostał swój 'Wrestlemania moment'. Dosłownie, bo 24 godziny później stracił pas na rzecz Miza. Swoją drogą, ciekawe co było większą sensacją Wrestlemanii ostatnich lat: wygrana Fandango nad Y2J czy triumf Rydera? A może jednak porażka Undertakera z Bestią? Sama walka o tytuł interkontynentalny w składzie z Owensem, Zaynem czy Zigglerem musiała się podobać. Później już tak dobrze nie było. Pojedynek Jericho ze Stylesem rozczarował, głównie za sprawą tego drugiego, który w tym starciu nie wypadł najlepiej. Następnego dnia było już lepiej. AJ zdobył title shot na RAW i spotka się z Reignsem w walce o mistrzostwo świata.

Walka League of Nations z New Day nie była pojedynkiem o pasy tag teamowe, co nieco dziwi. Fakt jest taki, że "międzynarodowi" pokonali Booty-Os, by zaraz potem zebrać lanie od plejady legend w składzie: Shawn Michaels, Mick Foley oraz Stone Cold Steve Austin. Warto zauważyć, że HBK pojawił się w swoim "ringowym stroju" po raz pierwszy od kończącej jego karierę walki podczas Wrestlemanii 26.

Street Fight i walka Lunatic Fringe z Lesnarem to pojedynek, które osobiście najbardziej mnie rozczarował podczas tegorocznej Wrestlemanii. Brock bez żadnych problemów uporał się z Ambrosem, który odwiedził Suplex City kilkanaście razy. Sprawę dopełnił F-5 i niezagrożony Brock podbił po raz kolejny Wrestlemanię. Wydawało się, że stypulacja walki zniweluje nieco różnicę w sile pomiędzy tymi zawodnikami, jednak nic z tych rzeczy. Obserwując walki Lesnara z Ambrosem czy Ceną trzeba z jeszcze większym uznaniem spojrzeć na starcia Brocka z Undertakerem, który u schyłku swojej kariery dużo więcej potrafił wycisnąć z pojedynków przeciwko Lesnarowi.

Po tym jak emocje nieco opadły, dobrze się stało, że na ringu pojawiły Charlotte, Sasha i Becky, by powalczyć o nowy tytuł - Women's Championship, który zastąpił odchodzący do lamusa pas Divas Championship. Nowy kruszec właściwie wrócił do łask, gdyż przez lata funkcjonował jako główny tytuł kobiecej dywizji, a później stanowił przedmiot pożądania równocześnie z pasem Divas Championship (dualizm rosterowy). Pojedynek pań był najprawdopodobniej najlepszą walką gali i nie boję się użyć tak daleko posuniętego stwierdzenia. Cała trójka pokazała duże umiejętności, na miarę wydarzenia, w którym brała udział. Choć pozostaje przy zdaniu, że to Paige jest numerem 1 wśród pań w WWE i szkoda, że zamiast 4-Way mieliśmy 3-Way. Gratulacje dla Charlotte i Naitcha, który nawet w ograniczonej roli jest znakomity.

Po dużych emocjach w walce pań przyszła pora na potencjalny main event gali. Co prawda, ostatecznie głównym daniem wieczoru została walka o mistrzostwo świata, ale nie zmienia to faktu, że starcie Taker'a z Shane'm było tym pojedynkiem, które będzie zapamiętane najdłużej z całej Wrestlemanii 32. Shane O'Mac jak za starych, dobrych czasów fruwał, jak gdyby do swojego nazwiska chciał dopisać przydomek 'Flying Shane'. Do historii przejdzie wykonanie elbow drop ze szczytu klatki, które jednak nie dotarło do celu i zadecydowało o zwycięstwie Undertakera. Jego plan na Wrestlemanię, czyli stworzenie możliwego najlepszego show powiódł się w 100 procentach. Shane postawił kropkę nad "i", kreśląc przy okazji wspaniały epilog swojej kariery w WWE. Oczywistym było, że Undertaker nie mógł przegrać tej walki na Wrestlemanii, i nikt twardo stojący po ziemi nie mógł przypuszczać, że Shane będzie nową twarzą WWE. Niestety, ale taka jest rzeczywistość. Niemniej brawa dla obydwu aktorów tego widowiska, bo mimo tego, że ich kariera w WWE dobiega końca, stać ich było na zrobienie świetnej walki.

Rookie - Baron Corbin, który przybywa do głównego rosteru z NXT został triumfatorem trzeciego już memoriału ku pamięci Andre 'The Giant'. Zobaczymy co Corbin pokaże w najbliższym czasie, więc z pochwałami warto poczekać. Niedawno przecież Tyler Breeze zanotował udany debiut, po czym spadł w otchłań głównego rosteru. Dodać należy też fakt, że obsada tego battle royal nie rzucała na kolana.

Zgodnie z zapowiedziami na Wrestlemanii 32 pojawił się The Rock, który najpierw ogłosił rekord frekwencji podczas Wrestlemanii, aby chwilę potem skonfrontować się z Wyatt Family. W rezultacie doszło do pojedynku z Erickiem Rowanem. Pojedynku, które trwał ledwie 6 sekund. To najszybsze zwycięstwo na Manii w jej całej historii. Zatem powstaje pytanie czy ta zagrywka to gest wobec Rocka czy Daniela Bryana. Pamiętamy, że D-Bryan przegrał swój tytuł z Sheamusem w 18 sekund. Wynik Rocka w jakiejś mierze wymazuje "plamę" w karierze Bryana. Tak czy owak, trudno poważnie traktować starcie Rocka z Rowanem. Na koniec tego segmentu pojawił się John Cena (a jak!), który ramię w ramię z Rockiem odparł atak Wyatt Family (bez Luke'a Harpera). Tak więc mimo tego, że Cena nie jest jeszcze w pełni gotowy do powrotu na ring miał swoje 5 minut podczas najważniejszej gali roku.
       
Finał finałów to walka o WWE World Heavyweight Championship pomiędzy Triple H-em a Romanem Reigns-em. Nie było to arcydzieło. Po prostu pojedynek, na który akurat obecnie stać obydwóch zawodników. Zwycięstwo Reignsa nie jest niespodzianką. Stopień niechęci wobec Romana jest już tak duży, że to jest już kwestia dni, kiedy dojdzie do jego heel turnu. Szykuje się też alians z Authority. Wszystko zmierza do tego, że Roman Reigns i Triple H wkrótce będą po tej samej stronie barykady. Można więc zacierać ręce oczekując powrotu Setha Rollinsa i konfrontacji z "The Guy". Będzie się działo!
  

Uwaga! Wyniki Wrestlemanii 32 można zobaczyć w dziale Gale PPV.

p.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz